Sycylia w październiku.
„Zobaczyć Włochy, a nie zobaczyć Sycylii, to tak, jakby wcale nie zobaczyć Włoch, gdyż Sycylia jest kluczem do wszystkiego”.
J. W. Goethe
Kierując się powyższym mottem, nie mogliśmy nie odbyć tej podróży. Sycylia otwiera oczy na Włochy. Czyni nasze wędrowanie po tym kraju bardziej kompletnym. Teraz wizyta w Neapolu, Wenecji, Bari czy innych włoskich miastach nabrało sensu.
Podróż do Katanii rozpoczęliśmy od wycieczki przez pół Polski. Musieliśmy odstawić czworonoga do bezpiecznego azylu u dziadków, a sam lot odbywał się z Katowic. Pomysł na Sycylię mieliśmy w głowach od dłuższego czasu. Od chwili kiedy pierwszy raz zabookowaliśmy bilety, a nasz lot z powodu pandemii nie doszedł do skutku. W sumie nawet nie „chwaliliśmy” się zbytnio, bo baliśmy się, że tym razem również wyskoczy coś nieprzewidzianego. Skoro jednak piszę ten tekst to znaczy, że tym razem dopięliśmy swego.
Garść praktycznych informacji na początek. Zakup przewodnika z mapą to koszt ok. 90 zł (w Empiku). Pisałam już to wiele razy, że lubimy mieć pod ręka wersję papierową. Tym razem zakup odpuściliśmy sobie i posiłkowaliśmy się przewodnikiem sprzed 10 lat oraz internetowym źródłem informacji. Nie wszystko też chcieliśmy zaplanować z góry i zostawiliśmy sobie spory margines na intuicyjne zwiedzanie. Koszt zakupu biletów to 800,00 zł (plus spontaniczne dokupienie 20 kg walizki do luku za 400 zł). Noclegi w samym sercu Katanii wyniosły nas nieco ponad 1.200 zł (3 osoby, 5 nocy, bez wyżywienia). Dojazd do i z lotniska to wydatek rzędu 6,6 euro/osoba w jedną stronę. Ponadto zaplanowaliśmy i wykonaliśmy wyprawę na Etnę, no bo przecież nie mogło być inaczej! Ci z Was, którzy obserwują nas na IG wiedza, że ciągnie nas do wulkanów. Tym razem naszym łupem padł najwyższy w Europie wulkan, który w dodatku cały czas jest aktywny. Koszt takiej dodatkowej atrakcji to ok. 50 euro (dojazd autobusem i wjazd kolejką gondolową). O szczegółach i zdobywaniu wulkanu opowiem poniżej. Standardowo jeść też trzeba, nie zabraliśmy ze sobą słoików, wiec przedstawię jeszcze kilka cen, najważniejszych produktów oraz kilka cenowych nowinek z lokali. I tak zakup produktów spożywczych na śniadania czy inne posiłki w ciągu dnia to:
*chleb (taka bardziej bułka wrocławska) – 0,50 euro
*woda mineralna 1,5 l – 1 euro
*croissant – 0,45 euro
*winogron 1 kg. – 1 euro
*mandarynki 1 kg – 1 euro
*wino sycylijskie (butelka) – 2-3 euro
*espresso (w lokalu) – 1 euro
*pizza (w lokalu) – 8-12 euro
*spaghetti (w lokalu) – 10-12 euro
*aperol spritz (w lokalu) - 5-7 euro
*lody duże – 3 euro
Lot z Katowic trwa nieco ponad 2 godziny. Ryanair ze stolicy śląska lata w czwartki i wtorki o przyzwoitych porach, wiec jest to idealny układ, aby lekko wydłużyć weekend i dobrze wykorzystać czas na zwiedzanie Katanii. Można również potraktować to miasto jako miejsce wypadowe do zwiedzania pozostałych części Sycylii. Temperatura w październiku nadal zachęca do podróżowania, jest przyjazna zwiedzającym, ale dla bardziej zdesperowanych oferuje możliwość zażycia kąpieli morskiej. W naszym przypadku było to 25-30 stopni w dzień i 18-20 w nocy. Prawda, że marzenie? Nie narzekam na pogodę w Polsce, u nas o tej porze roku tez potrafi być przyjemnie. Różnica polega na tym, że na Sycylii jest, a w Polsce może być 😊 Dojazd z lotniska w Katanii do centrum miasta zajmuje ok. 30 min. i jest wyjątkowo prosty, a to dodatkowy atut.
Jak już wiecie ogólnie co i jak, to czas na nieco wnikliwsze opisanie tego, co można zrobić, zjeść, zobaczyć i przeżyć w tym miejscu.
Wizyta na wulkanie...
Ten nie jest z gumy i pomieści określoną ilość ludzi. W naszym przypadku kolejka oczekujących była zdecydowanie większa niż pojemność pojazdu. Na szczęście podstawiono kolejny (do tego się spakowaliśmy) i następny… Przyznam, że dziwnie jest to zorganizowane, ale działa, a jak coś jest głupie, ale działa to nie ma sensu z tym dyskutować. To co trzeba pamiętać to to, że autobus jeździ tylko raz dziennie i z Katanii startuje o godzinie 8.15!!! W związku z wyżej opisanymi perypetiami na starcie warto być nieco wcześniej. Cała podróż zajmuje nam 1,45 h, ale autobus zatrzymuje się na pół godzinną pauzę w Nicolosi. Nie wiem czy to standard, ale dostaliśmy od kierowcy wskazówki gdzie możemy się napić kawy, zjeść i załatwić toaletę. Kto potrafi szybko zwiedzać, mógł przy okazji obejść miasteczko.
Po dotarciu na przystanek docelowy, w okolice „schroniska górskiego” Rifugio Sapienza (1910 m n. p. m.) dostaliśmy instrukcje, że powrotny autobus startuje o 16.30 i to jest jedyna opcja! Nie warto się wiec spóźniać, bo raczej nie będzie na nas czekał. W dalszą podróż wyruszyliśmy kolejką linową do stacji górnej Stazione d’arrivo Funivia (2400 m n. p. m.). Bilet kosztują ok. 40 euro/osoba. Dzieci do 4 r.ż. podróżują bezpłatnie, a do 10 korzystają ze zniżki. Przy kasie zapytano nas, czy chcemy jedynie wjechać i zjechać kolejką czy od razu decydujemy się na pakiet wiązany (kolejka + autobus górki + przewodnik). Pełny pakiet to koszt 68 euro/osoba. My lubimy chadzać własnymi ścieżkami, a "odrobina" ruchu nam nie zaszkodzi, wiec wybraliśmy opcję samej kolejki. Ogonek po bilety i do samych wagoników nie była zbyt długa i całość zajęła nam max. 20-30 min. Wjazd trwa 10 min, ale robi wrażenie. Dalej wędrujemy pieszo. Wspinamy się niespiesznie na jeden z kraterów Etny. Niespiesznie, bo wędrówka do łatwych nie należy, grunt usuwa się spod nóg, a każdy krok do przodu to pół do tylu. Przypomina mi to wędrówkę po wydmach.
Jest tu sporo miejsc, gdzie możemy dotrzeć sami, ale należy pamiętać, że na wspinaczkę powyżej 2900 m n. p. m. możemy wybierać się jedynie z lokalnym przewodnikiem. Po wyjściu z kabiny kolejki, w budynku stacji, możemy wypożyczyć kurtki i buty trekkingowe, wiec w sumie nie musimy mieć swoich własnych. Myślę, że jest to szczególnie uzasadnione, kiedy przyjeżdżamy na Sycylię głównie w celach wypoczynkowych i mamy do dyspozycji jedynie strój kąpielowy i klapki. Buty są dość ważne, ponieważ piach wulkaniczny i kamyczki są bezlitosne dla naszych stóp. Pogoda też pewnie bywa różna, my trafiliśmy z nią w 10-tkę, ale nie zawsze musi taka być. Wypożyczenie kurtki to koszt 3,5 euro, buty niestety nie rzuciły mi się w oczy. Etna ma ponad 270 kraterów wiec jest w czym wybierać. Postawiliśmy na takie, które naszym zdaniem, gwarantowały widok na serce Etny - krater centralny. Widoczność mieliśmy piękną, ani jednej chmurki, a sam wulkan wypuścił kilka obłoczków demonstrując niewielka moc kuźni Hefajstosa. Według mitologii to jego góra i on tu rządzi. Naczytaliśmy się jak to o tej porze roku bywa zimno na Etnie, że trzeba zabrać ze sobą kurtki i ubierać się na cebulkę, etc. Wiadomo wysokość robi swoje! Nam jednak sprzyjali Bogowie i właściwie nie potrzebowaliśmy niczego oprócz wody. W drogę powrotna kolejką wyruszyliśmy nieco wcześniej, niż musieliśmy, ale chcieliśmy uniknąć tłumów zjeżdżających na chybcika i muszę przyznać, że nie ma co czekać do ostatniej chwili. Przy dolnej stacji kolejki są bary, sklepy z pamiątkami i ogólnie człowiek czuje się trochę jak na Krupówkach. Można jeszcze pospacerować, zjeść, napić się kawy i nabyć pamiątki wykonane z lawy (podobne, a nawet te same znajdziemy w sklepach z pamiątkami w Katanii). Autobus powrotny jest punktualny, a kierowca jak powiedział, tak zrobił i o 16.30, nie bacząc czy skład jest kompletny, wyruszył w drogę powrotną do Katanii. Tym razem jednak nie robił dodatkowych postojów. Czas podróży pozostał jednak niezmienny, ponieważ większą część drogi pokonaliśmy w korkach.
Jakie wrażenia z nami zostają i czy wybralibyśmy się na Etnę jeszcze raz? Zacznę od końca, TAK! Myślę, że jeszcze kiedyś napiszę o kolejnej wizycie na wulkanie. Marzy mi się zimowa odsłona, wtedy kiedy jego szczyt pokryty jest śniegiem. Będę mogła użyć moich spodni narciarskich, wokół których krążą już legendy (zabieram je na wiele górskich wycieczek, ale prawie nigdzie nie jest mi dane ich użyć). Zdecydowanie miejsce warte odwiedzenia, zarówno ze względu na widoki, historię tego miejsca, potęgę natury jak również drobny dreszczyk emocji, bo to w końcu czynny wulkan. Po drodze oczywiście troszkę śmieszkowaliśmy z tego miejsca, że chodzenie po nim jest przereklamowane, bo efekty dźwiękowe są zupełnie takie same jak podczas chodzenia po hasiu na działce u dziadka Włodka. Krajobraz jaki się wokół nas roztacza, podczas wędrówki po Etnie, przypomina ten księżycowy z filmów fantasy. Klimatu polskich gór tu nie uświadczysz, roślinność zredukowana do minimum, wszędzie czarny lub ceglany popiół i jak dobrze trafi się z pogodą to palące słońce prosto z nieba. Pewnie dlatego niektórzy uważają, że szkoda czasu na takie wycieczki, a na wulkan lepiej popatrzeć z poziomu plaży. Tę opcję też sprawdziliśmy, ale następnego dnia. Powiem tak, fajne jest słodkie nicnierobienie „Dolce far niente”, ale trudne do wykonania z naszym ADHD.
O ile do wypraw górskich raczej jesteśmy dobrze przygotowani (i wlekliśmy ze sobą odpowiednie buty do wejścia na Etnę), to do plażingu raczej słabo. Nie odnajdujemy się w tej materii! Tym razem też nam się udało poparzyć słońcem, nasypać piachu gdzie się da i uschnąć z pragnienia, pomimo posiadania 1,5 l wody. Zacząć jednak trzeba od znalezienia plaży. W przewodnikach znajdziemy o tym informacje, mapa Google też nam podpowie dokąd mamy się udać. Gorzej jeśli wychodzimy z domu z zamiarem tego słodkiego nicnierobienia (w tym nicniezwiedzania), a od razu trafiamy na targ lokalny. No i zaczynają się pląsy… a jeszcze ta uliczka, a może skręcimy tu (chociaż mapa podpowiada tam), a tam są takie piękne owoce, ooo i ośmiorniczki, młody zauważa miecznika (no to trzeba podejść), a jak skręcimy w prawo to są włoskie ciuszki… i tak nic nie robiąc przemierzamy kilometry po lokalnym targowisku. Znacie to?! W końcu udało nam się wyrwać z objęć niewątpliwej atrakcji dla cudzoziemców, przy okazji wyjaśniliśmy sobie też dlaczego w Katanii tak trudno znaleźć sklep spożywczy. Zwyczajnie i po ludzku lokalsi robią zakupy na targu. Też tak chcemy!!!! Niestety od kiedy u nas wymyślono SANEPID taka opcja chyba nie wchodzi w grę. Tutaj na straganach można kupić wszystko, od produktów pakowanych, przez owoce i warzywa na surowym mięsie, rybach i owocach morza kończąc. Warunki sanitarne odbiegają nieco od znanej nam normy. Zapach jaki towarzyszy tym targom nie należy do najprzyjemniejszych dla nozdrzy, ale coś za coś. Jeśli chodzi o ceny to przypominają te nasze marketowe (ale mówimy o prawdziwym jedzeniu, a nie substytutach, które jedzenie udają poprzez zawartość E w ilościach hurtowych). Owoce, warzywa oraz owoce morza są zdecydowanie tańsze!
Wracając do pierwotnie obranego planu podążyliśmy zgodnie z trasą wyznaczona przez Google Maps. Pierwotnie zamierzaliśmy częściowo trasę pokonać lokalną komunikacją, ale z każda uliczką Katania wsysała nas bardziej, a wizja dotarcia na dworzec autobusowy się oddalała. Po odnalezieniu plaży mieliśmy serdecznie dość! Zobaczyliśmy przedmieścia Katanii jakich chyba nie chcieliśmy oglądać. Tutaj słów kilka o niemieckim ordungu.
Na marne szukać go w Katanii, podobnie jak wcześniej w Neapolu. Miasto jest po prostu brudne, śmieci walają się wszędzie, odchody psie również. Mury są ciemne (to za sprawa wulkanicznego budulca), chodniki nierówne i uwalone wszystkim, drogi dziurawe i z perspektywy naszej kompletnie nieczytelne, przejścia dla pieszych zastawione samochodami, etc. Ruch uliczny, pomimo znaków, odbywa się jedynie sobie zrozumiałą logiką. Pieszy nie ma pierwszeństwa, ale idzie i wymusza je na kierujących. Ci co najwyżej rzucą bluzgą i obtrąbią. Czerwone światło dla pieszego jak i kierowcy jest tylko pozornie czerwone, bo tak naprawdę jest takie za jakie go uznają sami zainteresowani. Tubylcy w tej dżungli miejskiej wydają się korzystać z echolokacji. Chodniki to parkingi, a piesi chodzą po ulicy. Mogłabym wymieniać, ale po co?! Włochy się kocha, albo nie. Jak się kocha, to nabywa się umiejętności nie widzenia pewnych rzeczy, w tym brudu!
Tym bardziej po przebyciu tej miejskiej dżungli doceniliśmy pobyt na plaży (chociaż też brudnej). Za to Morze Jońskie czyściuteńkie, ciepluteńkie (śmiem twierdzić, że cieplejsze jak Bałtyk latem), cudowne. Resztę dnia poświęciliśmy na plażing, zgodnie ze zmodyfikowanym planem. Rozpoczęliśmy od zakupu koca plażowego od lokalnego afrykańskiego sprzedawcy, ale w zamian otrzymaliśmy kawał fajnego materiału, który pewnie jeszcze wykorzystamy. No i nie musieliśmy siedzieć na bluzach czy plecakach, rozłożyliśmy się jak prawdziwi turyści. Parawanu nie kupiliśmy (nie posiadał w oferowanym asortymencie)!!! Słonko spisało się na medal i przypiekło nasze już nieco blade twarze w kilka godzin. Tym samym udzielam odpowiedzi na pytanie, czy warto w październiku obciążać bagaż kremem z filtrem? Warto! Siostra pamiętaj, obiecałaś, że dostane od Mikołaja super krem z filtrem! Do listy „must have na plaży” dorzuciłabym czapkę z daszkiem, którą w końcu i my nabyliśmy dnia następnego, z obawy przed dalszym przypiekaniem. Myślę, że witaminy D3 chwilowo nie będziemy suplementować. Na koniec udaliśmy się jeszcze na spacer wzdłuż plaży, bo nogi nam tylko lekko wchodziły tam, gdzie się zaczynają i postanowiliśmy się dobić! Tak naprawdę to plaża w Katanii oferuje dodatkową atrakcję, a mianowicie można się przyjrzeć z poziomu piasku lądującym na tutejszym lotnisku samolotom. Popatrzeć sobie raz na ich brzuchy. Żeby jednak to było możliwe musieliśmy się przemieścić, a wiecie jak to jest z tym chodzeniem na czuja? Wydaje się, że to już za tym zakrętem, później, że za kolejnym i tak szliśmy i szliśmy, aby w końcu dotrzeć we właściwe miejsce. Jeszcze tylko odpalić flightradar24 i już człowiek wie, na jaki brzuch czeka. Polecamy spróbować.
Po wydostaniu się z plaży postanowiliśmy wrócić do Katanii autobusem. Przystanki zlokalizowane są przy głównej drodze szybkiego ruchu (2 pasmowa) bez chodnika, a czasami nawet pobocza. W pełniutkim słońcu. Autobusy jeżdżą kiedy chcą i raczej regularności bym się nie spodziewała. W dodatku na przystanku nie ma biletomatów. Postanowiliśmy podejść nieco w stronę Katanii i poszukać przystanku, który będzie zlokalizowany w miejscu odrobinę zacienionym. Pokrętna logika podpowiadała wszak, że wysokie temperatury lepiej znosi się chodząc niż stojąc w jednym miejscu. W sumie możemy mówić o farcie, za kolejne trzy przystanki spotkaliśmy parę Polaków, którzy również czekali na autobus linii D. Wiadomo, razem raźniej, a ponadto dobre dusze miały zainstalowaną lokalną aplikację do zakupu biletów i zakupili bilet również dla nas. Nie wiem czy kiedykolwiek uda się Wam (znajomym z plaży) trafić na ten wpis, ale jeszcze raz bardzo dziękujemy. Pomagajmy sobie, to jest naprawdę fajne jak za granicą można liczyć na rodaków. Wróciliśmy więc wspólnie do centrum Katanii, a po drodze wymieniliśmy się garścią informacji o podróżowaniu i rozstaliśmy się na przystanku docelowym. Cicho liczyliśmy, że być może spotkamy się na lotnisku, ale nie było nam dane. Zakończyliśmy nasz dzień włoskimi makaronami w trzech różnych odsłonach (niby każdy zjadł jeden, ale jakby zjadł trzy). To najlepsze zakończenie dnia jakie sobie można wymarzyć! Dla dorosłych była jeszcze lampka wina ;-) O wynajęciu lokum czy lokalnych restauracjach nie będę nic pisała, bo jeden wynajem czy kilka kolacji nie uprawnia mnie do tego. Na różnych stronach przeznaczonych do wynajmowania lokali w różnych miejscach świata znajdziecie całe mnóstwo ofert dostosowanych do swoich potrzeb i kieszeni. Dodam jedynie, że od lat korzystam z booking.com i jak dotąd nie mam większych zastrzeżeń i oby tak zostało, bo kolejne pobyty są już zarezerwowane (nie jest to post sponsorowany przez nikogo dla jasności!). Podobnie z lokalami gastronomicznym, są ich tu tysiące i każdy znajdzie coś, co go usatysfakcjonuje. Jeśli nie, to następnego dnia znajdzie inny lokal. Włoskie jedzenie jest najlepsze na świecie i trudno tutaj trafić na coś niesmacznego. Oczywiście jest to nasze odczucie i możecie mieć inne zdanie. Musimy jedynie pamiętać, ze Włosi jadają o specyficznych dla nas porach, a tutejsze lokale dostosowują się do ich, a nie naszego trybu życia. Tak więc obiado-kolację zjemy tutaj najwcześniej o 19.00! Nie dostaniemy również śniadania o jakim w Polsce marzymy (zapomnijcie o jajecznicy!). Będzie to croissant nadziewany kremem pistacjowym (charakterystyczny dla Sycylii), kremem śmietankowych lub po porostu rogalik sauté. Obowiązkowo kawa, najlepiej wypite w biegu espresso, ale inne napoje również dostaniemy o każdej porze dnia i nocy.
Poparzeni słońcem, z lekkim udarem cieplnym, postanawiamy następny dzień spędzić spokojnie i w cieniu. Oczywiście taki żarcik, bo łatwo powiedzieć, ale jak to zrobić jak od rana temperatura grubo przekracza 25 stopni, a na niebie ani jednej chmurki, nie licząc obłoczków dymu, które wypuściła Etna. Ponieważ dzień wcześniej zagadał do nas przedstawiciel biura organizującego rożnego rodzaju wycieczki w okolicach Katanii (pełno ich tu wszędzie i wcześniej czy później każdy trafi na takiego naganiacza), postanowiliśmy skorzystać z jego oferty. Autobusem udaliśmy się w poszukiwaniu czarnych plaż. Można je znaleźć w drodze do Aci Castello. Przez organizatora naszego tripu zostaliśmy wyposażeni w słuchawki z których, w języku angielskim, płynęły do nas informacje o tym na co patrzymy. Oczywiście nie wszystko rozumieliśmy, ale siła w nas, co trzy pary uszu to nie jedna. Resztę sobie sami doczytaliśmy. Koszty takiej wycieczki to teoretycznie 15 euro/osoba, ale można się targować. Nam udało się zejść do 10 euro. Myślę, że to nie była „last price”. Pisałam już, że targowanie nie jest naszą mocna stroną więc i tak nieźle nam poszło. Autobus zatrzymuje się po drodze w kilku miejscach. Na jego trasie można wsiadać i wysiadać. Trzeba jedynie pamiętać, że z danego przystanku startuje co godzinę. Można wiec w ten sposób spędzić niespiesznie cały dzień. Plażing był wykluczony ze względu na mocno buraczany kolor naszej skóry (zasługa "odpowiedniego" przygotowania), ale okiem rzuciliśmy jak tubylcy jak i przezorni turyści sprytnie wkomponowują się w czarne, lawowe, ostre skały . Następnym razem będziemy mądrzejsi! Jest to też dobre miejsce do snorkelingu, gołym okiem można zaobserwować rybki, które chowają się w zagłębieniach fikuśnie zastygłej lawy. Możemy sobie jedynie wyobrazić jak pięknie musi być nieco dalej od brzegu.
Aci Castello to niewielka miejscowość, którą definiuje głównie zamek znajdujący się na urwisku tuż nad brzegiem morza. Jest to pozostałość zamku, zbudowanego na skale w 1076 roku, na fundamentach wcześniejszych fortyfikacji bizantyjskich. Dziś w zamku mieści się Museo Civico, z niewielkimi zbiorami archeologicznymi i przyrodniczymi. Sama miejscowość jest również warta uwagi, a spacer po niej nie zajmie nam dużo czasu. Kilka ładnych uliczek z zielenią i parę schowanych kawiarni i restauracji. Można również zejść poniżej zamku, do maleńkiego portu i spojrzeć na budowle z dołu. Tutaj też możemy znaleźć odpowiedni kamień do posiedzenia nad wodą i kontemplowania jej lub zacząć swoją podwodną przygodę z maską na twarzy i rurką w ustach. Kolejny przystanek to Aci Trezza. Miejscowość słynącą z pięknego położenia naprzeciwko tzw. Wysp Cyklopich (Isole dei Ciclopi) - grupy charakterystycznych bazaltowych skał wystających z morza, tych samych, którymi rzucał cyklop Polifem w uciekającego Odyseusza (stąd nazwa). Cały zespół jest dzisiaj rezerwatem przyrody. Na największej z Wysp Cyklopich, zwanej Isola Lachea, jest stacja oceanograficzna. Ostańce widać z daleka, ale dopiero tutaj ukazują swoją potęgę.
W drodze powrotnej nasz angielski douszny przewodnik proponuje nam jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia w Katanii i po pół godziny (cała podróż, bez wysiadania zajmuje ok. godziny) docieramy pod Bazylikę św. Agaty (stąd startowaliśmy).
Jak już tutaj jesteśmy, to warto pokręcić się po Piazza del Duomo. My właściwie codziennie przechodzimy przez ten plac i stał on się dla nas takim rozpoznawalnym punktem odniesienia podczas zwiedzania Katanii. To tutaj kończy lub zaczyna się najbardziej rozpoznawalna ulica Katanii Via Etnea. Biegnie ona w kierunku Etny i jest miejscowym deptakiem wyłożonym lawą. Po jej bokach mieszczą się piękne kamienice, restauracje i eleganckie sklepy. To właśnie przy niej, lub w niedalekiej odległości od niej, znajdziemy większość zabytków i jest to zdecydowanie najbardziej czysta i zadbana ulica jaką tutaj widzieliśmy. Wieczorem tętni życiem tak mocno, że trudno nią przejść pośpiesznie ponieważ poruszamy się w tłumie ludzi. Słychać na niej chyba wszystkie języki świata, ale z dużą domieszką języka polskiego. Sporo nas tu! Wracając jednak do św. Agaty to warto zagłębić się w jej historie. Jest ona patronką miasta, a jej kult widać prawie na każdym kroku. Doczekała się tez 2 świątyń w sąsiedztwie wspomnianego głównego placu: Bassilica Cattedrale Sant' Agata, która swój obecny barokowy kształt przybrała po 1693 roku. i po przeciwnej stronie ulicy Kościół pod tym samym wezwaniem. Pod płytą Piazza del Duomo wyłożoną w większości bazaltem znajdują się łaźnie termalne z IV-V wieku, do których można się dostać poprzez Muzeum Diecezjalne. Płynie też tamtędy rzeka Amenano, którą widać na skraju placu przy fontannie (fontana dell'Amenano), za którą zaczyna się targ rybny (La Pescheria).
Na cześć św. Agaty lokalne cukiernie oferują charakterystyczne ciastka w kształcie piersi. Można spróbować ich różnych odmian, ale te najbardziej charakterystyczne oblane są białym lukrem z czerwoną kandyzowaną wiśnią na wierzchu. Aby zrozumieć dlaczego maja taki kształt trzeba sięgnąć do wspomnianej historii życia i męczeńskiej śmierci świętej. Dzieciom lepiej oszczędzić tej drastycznej opowieści (nie wiem czy po niej będą miały ochotę na ciasteczko). Zgodnie z opisem męczeństwa, Agata pochodziła ze znamienitego rodu rzymskiego. Urodziła się właśnie w Katanii. Po przyjęciu wiary chrześcijańskiej postanowiła żyć w dziewictwie. Gdy odrzuciła rękę namiestnika Sycylii Kwincjana, oddano ją do domu rozpusty. Mimo to zachowała dziewictwo i nie wyparła się Chrystusa. Kiedy cesarz Decjusz rozpoczął prześladowania chrześcijan, Kwincjan jako jedną z pierwszych postawił przed sądem Agatę. Skazano ją na tortury, podczas których wyrwano jej piersi. Z nastaniem niespodziewanego trzęsienia ziemi namiestnik nakazał zaprzestania tortur, dostrzegając w tym karę Bożą. Ostatecznie Agata poniosła jednak śmierć rzucona na rozżarzone węgle. Jej ciało zostało pogrzebane przez chrześcijan poza miastem. W rok po jej śmierci nastąpił wielki wybuch Etny. Spływająca lawa nie zalała jednak miasta, a zatrzymała się tuż przed nim. To cudowne ocalenie miasta nawet poganie przypisywali wstawiennictwu Agaty.
Kiedy już odwiedzimy św. Agatę i zjemy wspomniane ciasteczko, możemy poszukać dwóch fontann zlokalizowanych przy Piazza del Duomo. Fontana dell’ Elefante przyciąga uwagę, ponieważ znajduje się w centralnym miejscu placu. Przedstawia słonia wykonanego z kamienia, na którym znajduje się egipski obelisk pochodzący z Asuanu. Fontanna stanęła w Katanii w 1736 roku. Nie jest to jedyny słoń jakiego znajdziemy w tym mieście. Ten jednak jest o tyle wyjątkowy, że został wykonany z lawy i jest cały czarny. Katańczycy lubią motyw słonia i mają kilka legend uzasadniających swoją sympatię do tego zwierzęcia. Najbardziej podoba mi się ta, że jako zwierzę przynoszące szczęście ma ich chronić od kataklizmów, które może spowodować swoją nieprzewidywalnością Etna. Nawet tutaj, w samym sercu miasta, nie można o wulkanie zapominać, ponieważ wyłania się między kamienicami i cały czas nam towarzyszy. My patrzymy na niego przychylnym okiem jego "zdobywców", którym udało się ujść z życiem bez szwanku.
Druga fontanna choć okazała, chowa się w cieniu (stojąc plecami do Bazyliki będziemy ją mieli w lewym narożniku placu). Jest o tyle ciekawa, że to pod nią przepływa wspomniana podziemna rzeka. Za nią skrywa się targ rybny (Pescheria di Catania), który od wczesnych godzin porannych tętni życiem, a jego zapach unosi się aż do wcześniej wspomnianego słonia. Wieczorami na placu prezentują się różni artyści i kuglarze. Knajpki zachęcają do skorzystania z ich cienia, chociaż gwar jaki tu panuje nie ma wiele wspólnego z odpoczynkiem. My szukamy swoich miejsc w wąskich uliczkach okalających plac.
Tam również znajdujemy Teatro Romano. Zabytek z I - II w n.e. Za czasów swojej światłości mieścił około 7000 widzów. Odkryto go dopiero w XIX w. ponieważ na jego miejscu zbudowano współczesne domy. Trzeba było je rozebrać i wykonać prace rekonstrukcyjne, by przybrał dzisiejszą postać. Jest tak „sprytnie” obudowany dookoła kamienicami, że nic nie zapowiada jego obecności w tym miejscu. Po wejściu do niego znajdujemy się jakby w innej czasoprzestrzeni, a jesteśmy zaledwie kilka kroków od serca miasta. Bilet wstępu to wydatek 6 euro, dzieci zwiedzają bezpłatnie (swoją drogą to częsta i naprawdę godna naśladowania praktyka!).
Co jeszcze możemy zobaczyć w Katanii? Wiele świątyń, a najciekawsze jest to, że w dzień, a szczególnie niedzielę, są one otwarte dla wiernych, a wieczorami, kiedy ich drzwi są zamknięte wokół nich bawią się dzieci, wspinają się po murach, bawią w chowanego, przysiadają na schodach, etc. Wiele placów przed tymi przybytkami wieczorem przekształca się w ogródki restauracyjne, można tam zjeść, napić się wina, jest gwarno i nikomu nie przeszkadza taka symbioza. Coś pięknego, te miejsca po prostu żyją!
Na skrzyżowaniu Via Etnea i Via Cappucini znajdziemy jeszcze jedne ruiny Anfiteatro Romano. Możemy na nie spojrzeć z góry i stanowią one jakby środek ronda (Piazza Stesicoro), wokół którego przemieszczają się samochody. Dziś możemy oglądać jedynie fragment tego amfiteatru, jednak przypuszcza się, że mógł on pomieścić nawet 15 tysięcy osób, a swoimi rozmiarami nie dorównywał jedynie rzymskiemu Koloseum. Niestety odbywają się tam obecnie prace konserwatorskie, lub „stety” bo dzięki temu zabytek przetrwa dla potomnych.
Kolejny punkt na mapie miasta do którego warto zajrzeć to park miejski Villa Bellini. Zarówno w dzień jak i w nocy prezentuje się okazale i stanowi zielone płuca miasta. Nie ma tutaj, w centrum, takich dużych Parków jakie znamy z Polskich miast. Zieleń miejska ogranicza się do palm, rożnego rodzaju kaktusowatych, ogromnych agaw, oleandrów i pojedynczych drzew (w tym oczywiście cytrusów). Tym bardziej cieczy napotkany po drodze park. W tym upale zieleń miejska jest na wagę złota.
Katania jest też dobrym miejscem na bazę wypadową (z racji posiadanego lotniska i dobrej komunikacji podmiejskiej). Zwiedzanie samego miasta nie zajmie nam więcej niż 2-3 dni. Możemy stąd jednak z łatwością dostać się w każde miejsce na Sycylii. My po dokonaniu losowania między Taorminą a Siracusa wybraliśmy tą drugą. Autobusem lini InterBus udaliśmy się w poszukiwaniu białego miasteczka. W odróżnieniu do Katanii większość budynków jest tutaj wybudowana z białego kamienia. Podobnie jak chodniki i arterie starej części miasta. Siracusa skrywa wiele miejsc, które warto odwiedzić kiedy mamy do dyspozycji nieco więcej czasu. Nam udało się zobaczyć i przemierzyć wszerz i wzdłuż jedynie wyspę Ortegia. To oznacza, że zostawiliśmy sobie coś na kolejny raz. Miejscowi nazywają wyspę starym miastem, a dla większości turystów wizyta w Siracusa jest równoznaczna z odwiedzeniem Ortygii.
Nazwa wyspy pochodzi prawdopodobnie od antycznego greckiego słowa oznaczającego przepiórkę. Jest oddzielona od Sycylii zaledwie wąskim przesmykiem. Wyspa połączona jest z częścią lądową dwoma mostami leżącymi równolegle do siebie - Ponte Umbertino oraz Ponte Santa Lucia. Pomiędzy nimi wzniesiono pomnik słynnego mieszkańca Siracusa - Archimedesa. Wyspa jest naprawdę urokliwa i stanowi miła odmianę od Katanii. Podobnie jak i inne antyczne zabytki Siracusa, została wpisana w 2005 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zlokalizowaliśmy na niej dwie maleńkie plaże piaszczyste, na których odpoczywała garstka ludzi. Nie chcę myśleć jak zaludnione są one w szczycie sezonu! Woda czyściutka i ciepła więc oczywiście skorzystaliśmy. Na Ortegii znajdziecie Zamek - Castello Maniace, który ulokowany jest w centrum strefy militarnej o czym informują znaki. Imponująca cytadela powstała w pierwszej połowie XII wieku. Twierdza na końcu wyspy zachowała się w dobrym stanie i jest jedną z najbardziej charakterystycznych budowli. Wchodząc na wyspę, na prawym jej brzegu, znajdziemy port, a przy odrobinie szczęścia zobaczymy przycumowane naprawdę wypasione jachty i statki. Wzdłuż portu znajdziemy lokale gastronomiczne z widokiem na marinę. Dalej, po przejściu małego skwerku z olbrzymimi platanami (po prawej stronie pierwsza mała plaża) trafimy na deptak Foro Vittorio Emanuele II, który przez miejscowych nazywany jest Foro Italico, a przechadzając się nim kawałek dalej naszym oczom ukaże się Jeziorko z unikatowymi papirusami. Fontanna Aretuzy, bo tak nazywa się właściwie to oczko wodne, to tak naprawdę naturalne źródło do którego woda dostaje się przez skały bezpośrednio z morza. Miejsce to znane było już od starożytności. Według mitologii nimfa Aretuza uciekając przed bogiem rzeki Alfejosem uciekła do Siracusa a tam bogini Diana zamieniła ją w istniejące do dziś źródło wody. Deptakiem możemy przemieszczać się brzegiem wyspy (400 m). Możemy również zagubić się w wąskich uliczkach miasteczka i skorzystać z cienia jaki oferują. Idąc dalej deptakiem trafimy na kolejną (nieco większa) plażę, a zagłębiając się centralnie w wyspę trafimy na Plac Katedralny (Piazza Duomo) z najbardziej okazałą zabytkową zabudową. Tutaj też znajdziemy uliczki z kawiarenkami, restauracyjkami i sklepiki z pamiątkami. Zdrabniam nazwy, bo to wszystko jest takie mini, aby mogło pomieścić się w tych wąziuteńkich uliczkach małej wyspy.
Właściwie na tym poprzestaliśmy jeśli chodzi o zwiedzanie Siracusa, a resztę czasu poświeciliśmy na ostatnią kąpiel w Morzu Jońskim i obsmażenie się, bo kolor buraczany zaczął lekko zanikać. Cieszy to słonko o tej porze roku, aż żal wracać. Dodam jeszcze, że zakup biletów autobusowych, dzięki którym dotarliśmy w to miejsce, to wydatek rzędu 6,60 euro (niestety dziecko w wieku 11 lat bez zniżki) w obie strony. Autobusy kursują co godzinę. Należy jednak wybrać godzinę podróży powrotnej. Udało nam się tutaj oszukać przeznaczenie i mimo, iż zakupiliśmy bilet na godzinę 19.00 kierowca pozwolił nam wrócić o 17.00. Trzeba jednak użyć uroku osobistego żeby się na to zgodził, ewentualnie można brać na litość. Dzięki temu pozostało nam trochę czasu na zakup pamiątek w Katanii i zjedzenie najbardziej wypasionej pizzy ever!
Nie mogę w tym miejscu nie wspomnieć, że tego dnia przeszliśmy ponad 3 tyś kroków w poszukiwaniu cannoli, które zamówiła moja siostra. Nic to, czego się nie robi dla rodzeństwa! Przywieźliśmy włoski przysmak do kawy z samego serca Katanii, Via Etna. Dla tych, którym nie było dane próbować cannoli, to tradycyjny słodki przysmak znany w całych Włoszech. Rurki z ciasta faworkowego nadziewane delikatnym kremem z serka ricotta. Wariacja sycylijska polega na tym, że ów serek zastępuje słodki krem pistacjowy. W gratisie do cannoli dołożyliśmy cycki.
W sumie podczas tego 5 dniowego wyjazdu przeszliśmy 59 km, sporo kilometrów przejechaliśmy również komunikacją miejską. Przelecieliśmy kilka tysięcy kilometrów samolotem. Wydaliśmy troszkę euro, ale dzięki temu wiemy po co pracujmy. Spróbowaliśmy nowych smaków i przypomnieliśmy sobie te znane już z wcześniejszych podróży. Dotknęliśmy najprawdziwszego wulkanu, zobaczyliśmy jego potęgę i zdobywając go zmierzyliśmy się po raz koleiny ze swoimi słabościami. Od początku do końca wszystko zorganizowaliśmy sami i właściwie byliśmy zdani tylko na siebie. Daliśmy radę jako rodzina. Naszym skromnym zdaniem JESTEŚMY WIELCY 😊 Musicie nam uwierzyć na słowo, podróże uskrzydlają.
Gdybym miała jakoś podsumować tą podróż, to byłoby mi trudno zrobić to w kilku zdaniach. To nasza pierwsza podróż w ten rejon Włoch i tak naprawdę dopiero macamy się z Sycylią. Nie znaleźliśmy jednak niczego co mogłoby sprawić, żebyśmy zmienili nastawienie z którym tam lecieliśmy. Kochamy ten klimat, czujemy się tam dobrze, doceniamy luźne włoskie podejście do wielu spraw, nie widzimy syfu i nadal mamy tam wiele miejsc do odwiedzenia. Z każdą podróżą odkrywamy w sobie włoski pierwiastek. Przez żołądek do serca, włoska kuchnia mocno do nas trafia. Po powrocie najchętniej kupiłabym natychmiast bilety na kolejną podróż. Właściwie tak zrobiłam 😊 Gdzie? Jeszcze nie zdradzimy, ale plan się już pisze…
Motto tej podróży: „Dolce far niente”
Komentarze
Prześlij komentarz