Gruzja. Reaktywacja!

    


Żadna tam ze mnie Katarzyna Pakosińska (autorka książki "Georgaliki. Książka Pakosińsko-Gruzińska"), ani Martyna Kaczmarzyk (autorka książki "Gruzja. Jak się żyje Polce w kraju wina, gościnności i drogowych absurdów") zwana Martyną z Gruzji. Obie Panie wiele wniosły w moje spojrzenie na podróże po Gruzji, a momentami dostarczyły ubawu po pachy. Zwyczajna ja, Ewelina chwilowo z Poznania, podzielę się tutaj tym, co udało nam się zobaczyć, doświadczyć i spróbować podczas naszej kolejnej podróży do kraju wina, szalonych drogowych dżygitów, pięknych okoliczności przyrody i wyśmienitego jedzenia. Przedstawione tutaj odczucia będą jak zwykle mocno subiektywne. Chociaż szanuję odrębne zdanie, to słów krytyki jednak nie przyjmuję do wiadomości :-) Obie wymienione wyżej autorki z tego miejsca oczywiście serdecznie polecam.


Nasza podróż rozpoczęła się w sumie w październiku 2019 r., wówczas kiedy fizycznie się skończyła i wsiedliśmy na pokład samolotu lecącego z Kutaisi do Katowic. Wiedzieliśmy wtedy, że to, co zobaczyliśmy, zapadło w nasze serca i ciężko będzie z nich wyrwać. Jest bliskie naszym zainteresowaniom podróżniczym, nie skalane zachodnioeuropejskimi turystami, którzy zawładnęli Krupówkami i Starym Rynkiem w Krakowie. Gruzja to nasze smaki, doskonałe wino, sympatyczni choć wrogo wyglądający Gruzini, totalny chaos drogowy, trochę bajzlu i cudowna przyroda. Mix doskonały. W tej podróży znalazło się miejsce zarówno dla nowych doznań, jak również flashbacków z poprzedniej podróży. Obrazy nam się lekko nałożyły i w zasadzie nic się nie zmieniło. Widzimy tą samą Gruzję. Znowu przepadniemy jak nic!


Tym razem podróżujemy na trasie Warszawa -> Kutaisi i odwrotnie. Koszt biletów był niewielki - (400 zł dla 2 osób) w stosunku do kosztu zakupu walizek ponad 800 zł (priority - mała walizka do samolotu 10 kg plus 10 kg walizka do luku). No cóż, dzisiaj wydaje mi się, że wystarczyłby nam bagaże podręczne, ale kiedy człowiek się pakuje myśli innymi kategoriami! Kiedy to zsumować wychodzi na to, że koszt podróży dla naszej dwójki zamknął się w kwocie nieco ponad 1.200 zł. Na miejscu postanowiliśmy być niezależni od gruzińskich przewoźników. Wynajęliśmy samochód od: https://martynazgruzji.pl/ i to był strzał w dziesiątkę. Niezależni i wolni, mogliśmy z naszym czasem zrobić to, co chcieliśmy i zobaczyć to, co sobie wymyśliliśmy. Podczas poprzedniego wyjazdu zostaliśmy złowienie na lotnisku przez lokalnego Gruzina, który już nie wypuścił nas ze swoich objęć. Zorganizował nam cały pobyt i wybił z głowy podróż, którą sami skrupulatnie zaplanowaliśmy. Nie mówię, że z nim było źle, uważam, że to był fantastyczny pierwszy raz i być może właśnie dlatego wróciliśmy do Gruzji ponownie, ale tym razem chcieliśmy spróbować własnych sił i zrobić to, co nie udało nam się wcześniej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Xvicha, najpierw nasz gruziński taksówkarz, później organizator, przewoźnik, a w końcu kolega spisał się najlepiej jak potrafił. Być może ten sposób na zwiedzanie Gruzji dla wielu z Was okaże się lepszy, bezstresowy, a nawet może i tańszy. Nie bójcie się wsiąść z lokalsem i pojechać z nim w miasto, zrobi tak, że będziecie zadowoleni, a że przy okazji zarobi. Zachowajcie jednak odrobinę ostrożności i cenę ustalajcie z góry! Jest w kim wybierać, bo lokalni przewoźnicy dobrze znają rozkład lotów i wiedzą kiedy przyjechać na lotnisko i rozpocząć swoje "łowy". Wydają się mówić we wszystkich językach świata, w tym po polsku, zdecydowanie jednak najlepiej wychodzi im rozmowa po rosyjsku, czasami angielsku. Przy wyborze takiej osoby warto rzucić okiem czym jeździ ów jegomość, czasami stan pojazdu może okazać się dużym zaskoczeniem! My postawiliśmy tym razem na samodzielność, ale…. No właśnie zawsze są jakieś "ale"! Sukces tej misji myślę, że możemy ogłosić dzięki temu, że mieliśmy kierowcę który podjął się wyzwania, a momentami dorównywał fantazją gruzińskim „dżygitom” (wtopił się w społeczność rdzennych kierowców, a jest to nie lada wyczyn) jak również dzięki temu, że wypożyczyliśmy samochód od #martynazgruzji i czuliśmy się bezpieczni i zaopiekowani. Subaru Forester (chociaż pierwotnie miał być Ford Escape), który przypadł nam w udziale, idealnie pasuje do gruzińskich dróg. Umowa jest jasna, najważniejsze informacje podane w języku polskim, Martyna i jej team odpisują bardzo sprawnie na wiadomości, dzień przed przylotem powstała na WhatsApp grupa do komunikacji z nimi w razie W. Jej przedstawiciel czekał na nas na lotnisku i wszystko sprawnie wytłumaczył (szybki kurs obsługi samochodu z automatyczna skrzynia biegów i napędem 4x4). Auto w dobrym stanie technicznym, z dobrymi oponami i sprawnymi hamulcami, zupełnie niepodobne do tych spotykanych na drogach. Gruzini maja w tym temacie sporo fantazji, „nie dziaduj przywiąż drutem” jest tutaj wszechobecne. Koszty wynajmu były bardzo przyzwoite, zapłaciliśmy trochę ponad 300 euro za 8 dni (koszty dzieliliśmy na 2 pary). Martyna ma sporo aut, jest w czym wybierać wiec warto zajrzeć na jej stronę. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Być może można taniej, ale dla nas było to rozwiązanie idealne. Przy kolejnej podróży chętnie to powtórzymy, zostało nam jeszcze trochę Gruzji do zobaczenia.



Pokonanie trasy Kutaisi -> Stepancminda (350 km) zajęło nam 8 h (!!!) i wcale się nie ociągaliśmy. Początkowo droga jest całkiem przyjemna, przypomina nasze drogi szybkiego ruchu, dwa lub 3 pasy w jedna stronkę. Im bliżej zjazdu na Gruzińska Drogę Wojenną tym więcej niespodzianek, cześć drogi jest w trakcie budowy i momentami mieliśmy wrażenie, że jedziemy przez środek tejże właśnie. Na tych odcinkach łatwo się zamotać, a nawigacja nie pomaga. Trzeba być czujnym. Wszystko to po to, abyśmy w końcu dostali się na wspomnianą wojenną ścieżkę, która przy odrobinie szczęścia zawiedzie nas bezpiecznie pod sam Kazbek do miejscowości Stepancmindy (gruz. სტეფანწმინდა, daw. Kazbegi). 12 km dalej znajduje się granica Rosyjska. Dalej już nie pojedziemy! Do miasteczka dotarliśmy po godzinie 21 i szczerze mówiąc końcówki tej jazdy wolę nie pamiętać. Kiedy wysiadaliśmy z auta obiecałam kierowcy namalować medal. Będę to musiała uczynić niezwłocznie! W drodze zaopatrzyliśmy się przezornie w lokalne wino, w końcu między innymi dla niego tutaj przyjechaliśmy, mogliśmy wiec urządzić małą suprę, na cześć szczęśliwego dotarcia tam, gdzie trzy lata temu nie udało się dotrzeć.


Małe wprowadzenie niezbędne, aby wiedzieć gdzie jesteśmy. Stepancminda, to niewielkie miasteczko położone na wysokości 1750 m n.p.m., u stóp lodowca, nad rzeką Terek. Nazwa miasta pochodzi od św. Szczepana, mnicha Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Miasteczko nosiło różne miana. Na wjeździe do miasta, na znaku drogowym, widnieje napis Stefancminda (pojęcia nie mam dlaczego tak). Nazwa Kazbegi źle się kojarzyła i została zmieniona podczas okupacji sowieckiej w 1925 r. Miała upamiętnić lokalnego przywódcę G. Kazbegiego, który pomógł stłumić antyrosyjską rewolucję. W 2006 r. powrócono do pierwotnej nazwy miasta - Stepancminda .
"Marian, tu jest jakby luksusowo” wyskoczyło z moich ust, kiedy po raz pierwszy weszliśmy do naszego pokoju w GRAF Kazbegi #grafkazbegi. Nie chodziło nawet o to, że nasze lokum było obłożone marmurem czy innym cennym kruszcem, ale zwyczajnie miałam dużo mniejsze oczekiwania niż to, co zastałam na miejscu. Pensjonat ten mogę polecić, da się dogadać bez problemu jak widać, bo nam się udało. Ceny umiarkowane, a wyposażenie i udogodnienia dla gości bardzo dobre. Również położenie i widok z okien są mocno satysfakcjonujące. Dodatkowo skracaliśmy pobyt o jeden dzień, obsługa zgodziła się na taką fanaberię, a nawet oddał nam należność za ten ostatni nieprzespany nocleg. To się chyba nigdzie indziej nie zdarza! GRAF Kazbegi w Stepancmindzie, zapamiętajcie tę nazwę, a jak będziecie w okolicy rezerwujcie i korzystajcie, bo miejsce jest sprawdzone i warte polecenia. Ten i inne polecane przez nas noclegi znajdziecie, bez najmniejszych problemów, na booking.com.


Stepancminda o tej porze roku (koniec marca) mam wrażenie, że jest jeszcze mocno nieobudzone po zimowym śnie. Znaczna cześć lokali gastronomicznych jest nieczynna. W miasteczku panuje ogólny remont, więcej od turystów jest tutaj ekip remontowych, którym nigdzie się nie spieszy. Dla cudownych widoków i dobrego jedzenia (chociaż nie najtańszego) warto wspiąć się pod górę do Hotelu ROOMS. Panorama jaka roztacza się z tarasu, nawet przy gorszej pogodzie, zachwyca (momentami wyrywa z butów). Klimat kawiarni i restauracji jest cudowny. Z lubością po spacerze pod górę zapadnięcie się w fotele i sofy a przy pięknej pogodzie przysiądziecie na tarasie. Widać stąd miasteczko u podnóża wielkich gór, a nad nim w pierwszej kolejności widzimy wzgórze z cerkwią o której za chwilę opowiem Wam ciut więcej. Sama wspinaczka do hotelu uliczkami Stepancmindy, które mocno odbiegają od naszych standardów, napotykani po drodze ludzie, krowy, konie, psy, tworzą jedyny w swoim rodzaju klimat. No i rury z gazem, to trzeba zobaczyć!!! Trochę brudno, trochę bylejako, trochę w ruinie, trochę po nowoczesnemu, trochę w budowie, wszystko to razem daje obraz jedyny w swoim rodzaju. Sam hotel ROOMS jawi się nam jako bardzo nowoczesny, zdecydowanie luksusowy.



Zapraszam na spacer uliczkami Stepancmindy......





Teraz proszę trzymać się siedzeń, bo będzie o atrakcji nie dla wszystkich. Warto poczytać o tym jak Gruzini traktują bliskich zmarłych oraz jak wygląda ich pochówek czy miejsce na cmentarzu (odrobiliśmy tę lekcję). Tuż za płotem wspomnianej luksusowej noclegowni znajduje się takowy cmentarz i warto tam (naszym zdaniem) zajrzeć. Wszystko po to, aby zrozumieć co się wcześniej przeczytało w związku z przejściem do wieczności. Nagrobki na których widać portrety zmarłych, często wysokością dorównujące wzrostowi denata, stoliki przygotowane na cmentarne przyjęcia, małe ogródki a nawet altanki. To wszystko tworzy niepowtarzalny klimat. Widzieliśmy również pochówek, gdzie w drodze na cmentarz zmarła spoczywała w odkrytej trumnie, jakby w ten sposób mogła się nacieszyć po raz ostatni widokiem miejsca, w którym przyszło jej w udziale żyć i doczekać tej ostatniej chwili ziemskiej. Na nas zrobiło to wrażenie.


Po dotarciu do Stepancmindy szybko orientujemy się, że to nie koniec przygody z naszą „ulubioną” trasa, która przywiodła nas, można rzec na koniec świata. W nocy wiele rzeczy umknęło naszej uwadze (może to i lepiej!), dzień obnażył jej prawdziwe oblicze. Gruzińska Droga Wojenna, właściwie wymagałaby osobnego wpisu, podróż nią jest przygodą samą w sobie. Nie zapisze jej w pamięci jako luksusowej! Dziurawa, wymagająca od kierowcy maksimum skupienia. Pasażerowie lepiej żeby się nie skupiali, aż tak bardzo, bo mogą swoim krzykiem przerażenia wystraszyć kierowcę, który i tak robi co może żeby nie zejść na tamten świat. Droga skrywa wiele niespodzianek, które mogą w najlepszym układzie skończyć się urwaniem koła. Trasa jest uczęszczana z lubością przez mocno szalonych kierowców, którzy zdecydowanie nie boja się śmierci i zaglądają jej w oczy na każdym zakręcie. Dodatkowo w drodze do miasteczka oraz następnego dnia, kiedy postanawiamy odwiedzić kurort narciarski, trafiamy na opad śniegu! O pługu i piaskarce zapomnijcie! Tunele, które znajdują się w wyższej części tej drogi, myślę że najlepiej pokaże film, bo słowa są tutaj zbyteczne. Wzdłuż całej drogi spotykamy TIR-y przemieszczające się w górę i w dół lub stojące na poboczu. Ich kierowcy czekają tutaj na swoją kolejkę, aby pojechać dalej na przejście graniczne z Rosją lub zwyczajnie odpoczywają, dokonują bieżących napraw, chłodzą silniki, klocki hamulcowe, sprzęgła i wszystko to, co rozgrzewa się w nich do czerwoności podczas tej szalonej jazdy. Stan techniczny wspomnianych pojazdów pozostawia tak wiele do życzenia jak cała Gruzińska Droga Wojenna. Zdarzyło nam się utknąć z nimi w tunelu i to również nie jest nic przyjemnego. Tunele są wentylowane jedynie małymi lufcikami w murze, grawitacyjnie, zapomnij o mechanicznych nawiewach! Odnieśliśmy wrażenie, że istnieje realna szansa, że się tam udusimy. Zaskakująco szybko jednak dotarli do zatoru policjanci (pieszo!!!) i krzycząc w rodzimym języku, gwiżdżąc i machając rękami upychali TIR-y na poboczu między tunelami i rozładowali korek w tempie zaskakującym. Szacun dla tych gości! Spalinami śmierdziało jednak w naszym aucie jeszcze długo!



Wspomniany kurort narciarski w miasteczku Gudauri (około godziny jazdy od Stepancmindy), również do luksusowych jeszcze nie należy, chociaż w przewodniku czytamy, że jest to najlepszy ośrodek narciarski na całym Kaukazie. Miasteczko leży na wysokości ok. 2200 m n.p.m. Dzisiaj nazwałabym je jednym, wielkim placem budowy. Powstają w nim apartamentowce, „drogi” są rozjechane przez ciężki sprzęt budowlany (zakładam, że kiedyś tam były). Knajpki w miasteczku raczej słabe. Obecnie ośrodek narciarski dysponuje kilkoma kolejkami krzesełkowymi i 4 gondolowymi. Można nimi wyjechać na wysokość 3300 m n.p.m. Przyznam, że informacja ta robi na nas wrażenie na tyle duże, że pomimo otaczającego nas budowlanego bezładu postanawiamy jednak zweryfikować stan kolejki gondolowej i stoku narciarskiego. O ile nikt z nas nie pracuje w polskim, a nawet gruzińskim nadzorze BHP i nie mamy z nim nic wspólnego, o tyle w naszej ocenie gondolka wygląda na całkiem nową i sprawną. Kolejka krzesełkowa zlustrowana z ziemi również wyglądała dobrze/sprawnie. Infrastruktura na górze wypadła jednak blado, tak bardziej dziko i pierwotnie. Nie ma znanych nam z Europy lokali gastronomicznych, ciężko namierzyć toaletę, ale jest to czego w tym i poprzednim sezonie brakowało u nas czyli śnieg! Słychać też język polski, wiec dotarli tu nartoturyści z polski i korzystają z białego puchu, wiec pewnie da się. Biorę też poprawkę na fakt, że w dolnych partiach gór brakuje już śniegu i nie da się zjechać na sam dół do ostatniej/pierwszej stacji kolejki a zarazem wspomnianego placu budowy. Można korzystać z dobrodziejstwa zimy jedynie na szczycie. Roztopy i błoto nie są właściwym doradcą przy ocenie stoku, który w szczycie sezony być może prezentuje się zacniej. Nie mówię TAK ani NIE, moja górka narciarska to jedynie Wisła - Klepki (kto jeździ ten wie, że nie trzeba tam wielkich umiejętności) wiec tak bardziej dla początkujących i kiedy popatrzę na te wielkie góry, to mi ciarki po plecach latają na samą myśl, że miałabym się puścić w dół. Tutaj mamy do czynienia z górą powyżej 3 tyś. metrów, a to już zdecydowanie nie moja liga. Mogę sobie jedynie pogdybać, że może to być fajne miejsce dla ludzi żadnych mocniejszych wrażeń, znudzonych gładkim sztruksem i dobrze oznakowanymi szlakami, pragnących ekstremalnych przeżyć, którym nie straszne są upadki i wzloty. Dodatkowo obserwujemy, że dość popularny jest tutaj freestyle i jazda poza szlakiem. Z przewodnika i reklam dowiadujemy się, że gratką jest heliskiing (forma narciarstwa polegająca na wykonywaniu zjazdów narciarskich ze stoku poza wyznaczonymi trasami, na który narciarz jest transportowany helikopterem). Prawda, że ŁAŁ!? Przy pięknej pogodzie swoje miejsce znajdują tutaj również paralotniarze i prezentują się cudnie nad majestatycznymi ośnieżonymi szczytami. Zazdroszczę im widoków! Zapewne warto zweryfikować tutejszy kurort narciarski w szczycie sezonu.



Jednym z gwoździ programu miała być wizyta w Kościele św. Trójcy w Gergeti. Została zrealizowana w dwójnasób i niczego nie żałujemy :-). Pierwszy raz wybraliśmy się tam z lokalnym przewoźnikiem (koszt 50 lari w dwie strony za 4 osoby). Nie byliśmy pewni jakie niespodzianki mogą na nas czekać w drodze do tego miejsca, szczególnie teraz, tuż po sezonie zimowym.. Po doświadczeniach z Gruzińskiej Drogi Wojennej i przezornie postanowiliśmy nie ryzykować. Droga okazała się jednak na tyle bezpieczna, że nasz kierowca następnego dnia podjął próbę samodzielnego podjechania i misja zakończyła się sukcesem. Wiem, że miejsce to jest bardzo popularne i znajduje się chyba na każdej okładce przewodnika po Gruzji, ale nie można tam nie być. Widok bywa różny, raz jest, a raz go nie ma, bo wspomniany kościółek znajduje się na wysokości 2170 m n.p.m., a pogoda na takich wysokościach bywa kapryśna. My farciarze :-) mieliśmy jednak szczęście i za drugim razem widoki zapierają nam dech w piersiach, a pomaga im w tym porywisty wiatr. Ten sam, który uniemożliwia polatanie dronem. Muszą nam wystarczyć widoki naziemne. Kościół św. Trójcy (Cminda Sameba) jest chyba najpiękniejszym miejsce z widokiem na Kazbek. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłoby być coś jeszcze piękniejszego. Wg szacunków historyków sztuki cerkiew oraz dzwonnica zostały zbudowane tutaj w XIV wieku. W czasach ZSRR odprawianie nabożeństw w cerkwi było zakazane, ale obiekt stał się popularnym miejscem wypraw turystycznych. W 1988 r. władze radzieckie zbudowały do cerkwi kolejkę linową (jej pozostałości straszą do dziś), ale niezadowoleni z tego mieszkańcy Stepancmindy po niedługim czasie ją rozebrali. Tyle z przyjaźni gruzińsko-radzieckiej! Nabożeństwa wróciły do kościółka, a jedno z nich stało się naszym udziałem. Przybytek ten jest otwarty dla turystów i na turystów. Dostępu do niego pilnują jedynie pieski, które czekają na turystów i ich jedzenie oraz odrobinę pieszczoty. Bez dwóch zdań jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam. Wymarzone miejsce na nasz biwak! Wiosną i latem musi być tutaj jak w niebie. Pod koniec marca widać jeszcze resztkę zimy i brakuje nam zieleni, którą staramy sobie jedynie wyobrazić. Kwitną krokusy, maleńkie, tuż przy ziemi, smagane wiatrem, piękne i bardzo dzielne w tych warunkach. Kazbek jak na wyciągnięcie ręki, chociaż kazał nam na siebie czekać przez trzy dni. Chował się we mgle i chmurach i niczym nie zapowiadał swej potęgi. Ech! Jest zarówno piękny jak i majestatyczny i niedostępny. Czuję się spełniona.





Kilka słów o tym, jak nie znaleźliśmy wodospadu Gveleti, ale mieliśmy dobre chęci i zrobiliśmy kilkukilometrowy spacer w cudownych okolicznościach przyrody. No cóż, zawsze sobie trzeba zostawić coś na następny raz. Nam zostanie między innymi ów wodospad. dzieło natury. Nie wiedząc, że nie dotrzemy tam gdzie zakładaliśmy, udaliśmy się (chwilowo naszym) Subaru w kierunku „mateczki Rosji” Jakieś tam koordynaty i wytyczne mieliśmy (pisze o nich #martynazgruzji), ale trzeba przyznać, że nie odrobiliśmy tej lekcji wystarczająco dobrze. Nie bądźcie jak my, doczytajcie! Dojechaliśmy dokąd się dało, czyli do wioski Gveleti, a dalej na poszukiwanie wodospadu udaliśmy się pieszo. Jak się później okazało powędrowaliśmy w prawo, a mieliśmy wędrować w lewo. Klasyk! Kierunek ma znaczenie :-) Po drodze minęliśmy mały wodospad, ale nie mogliśmy do niego podejść, gdyż był ogrodzony i znajdował się wyraźnie na prywatnej ziemi. Pomyśleliśmy, że skoro jest jeden to pewnie będzie i drugi! Poszliśmy więc w górę wiedzeni intuicją. Widoki na górze i kanion rzeki Terek robił wrażenie, chociaż nasze oczy wciąż wypatrywały wodospadu, a uszy nasłuchiwały kapiącej wody. Napotkaliśmy stado koni i naszła nas myśl, czy one są dzikie czy jedynie wolne, ale zagadka pozostała bez rozwiązania. Nie znamy końskiego, a one nie chciały się z nami dogadać. Na wszelki wypadek zeszliśmy im z drogi, to ewidentne ich teren. Po około 5 km postanowiliśmy zawrócić bo porzuciliśmy nadzieje na znalezienie wodospadu. Wspomniana autorka pisała też, że "Trekking krótszy niż 5 km to żart, a nie spacer!", rozgrzeszyliśmy się więc, to jednak był już trekking :-) Pogoda również nas nie rozpieszczała, cały czas padało, ale warto było się tak pomylić. Poczuć ducha tych gór. Wyobrazić sobie jak cudownie byłoby tutaj powędrować przy innej pogodzie. Może kiedyś… Jeśli chcecie zobaczyć wodospad, a uniknąć takich pomyłek to możecie skorzystać z usług kierowców, którzy wożą zarówno pod kościół św. Trójcy w Gergeti. jak i nasz niezobaczony wodospad i w przeciwieństwie do nas oni znają drogę.






O tym jak doszło do tego, że skróciliśmy pobyt w raju. Otóż pogoda to jeden czynnik i tego nie trzeba wyjaśniać, trzy dni padało a Kazbeku jak nie było widać tak nie było widać. Czasu na dłuższy górski trekking też nie mieliśmy wystarczająco dużo, a pora roku raczej nie sprzyjała takim jednodniowym przedsięwzięciom. Nie chcieliśmy utknąć gdzieś po kolana w śniegu. Chcieliśmy sobie jedynie popatrzeć i poczuć moc tych gór. Po trzecie i ostatnie, kiedy zrobiliśmy rachunek sumienia, okazało się, że przeszacowaliśmy nasz plan i może nam braknąć na coś czasu, a właściwie na bank braknie. Postanowiliśmy wiec pożegnać się z wysokimi górami i zjechać nieco niżej. Tbilisi nas przyzywało, cywilizacją i słoneczną prognozą pogody.



Zanim do stolicy to najpierw po wino. Podczas poprzedniej podróży poznaliśmy wino Khwanchkara i ciężko było nam sobie wyobrazić, że Gruzini mogli wymyślić coś jeszcze lepszego. "Czerwone półsłodkie wino o intrygującym bukiecie, na który składają się aromaty przywodzące na myśl przyprawy korzenne, czerwony pieprz, maliny, jeżyny i jarzębinę. W ustach również niebanalne – mocno owocowe z wyraźnym akcentem malinowym, świeże i lekko pikantne" Opis Khwanchkary zaczerpnięty z Dom Wina, bo mnie ono po prostu smakuje :-) Jednak 8000 lat kultury produkcji i spożywania wina do czegoś zobowiązuje. Zjechaliśmy z gór prosto do Kachetii, do miejscowości Telavi. Opis miejscowości w przewodnikach prezentował się ciekawie, a określenie stolicy wina brzmiało dobrze zarówno dla ucha jak i podniebienia. No i prognoza temperatury w okolicach 20 stopni robiła wrażenie. Nocleg zamówiony naprędce okazał się bardzo trafionym. Poza barierą językową właściwie żadnych innych problemów. Starsza pani, babcia „właściciela” jak określił ją sam on, otwarła nam pokoje i zrobiła mały instruktarze obejścia, nie zważając kompletnie, że powiedziałam na wstępie, iż nie znamy rosyjskiego. Babcia powiedziała co wiedziała i nas zostawiła, a my ruszyliśmy w miasto. Old Chache House w Telawi (#oldchachehouse), Z czystym sumieniem mogę polecić.



Głodni, po trudzie zjechania Gruzińską Drogą Wojenną oraz drogą wybraną dla nas przy Google Maps na dojazd do Telawi, trafiliśmy do Restauracji Kapiloni. W lokalu natrafiliśmy na ten sam problem co wszędzie, bariera językowa, a my ni w ząb po rosyjsku. Piszę o tym w kółko, bo to wyzwanie dogadać się kiedy rozmówców dzieli wydarzenie z Wieży Babel. Da się jednak i głównie to chciałabym Wam przekazać! Irytacja pomieszana z głodem to nie jest dobry doradca. Wiemy już, że problemy znikają kiedy uda nam się przebrnąć przez zamówienie, a przyjemność zbliża się dużymi krokami. No musze powiedzieć, że było śmiesznie, kiedy trzykrotnie upewniano się czy damy radę wypić dwa dzbanki domowego wina. Wcześniej podobna przygoda spotkała nas w Stepancminda, kiedy kelner chciał zabrać nasze karty po zamówieniu posiłku przez naszych znajomych i za "chiny ludowe" nie chciał uwierzyć, że my jeszcze nic nie zamówiliśmy, a też chcemy! Nie mieściło mu się w głowie, że zjemy to wszystko co zamówiliśmy, a my mu udowodniliśmy jak bardzo był w błędzie. Nie pytał, a my też nie tłumaczyliśmy, że tego dnia wyszliśmy z domu bez śniadania, i właśnie zamierzamy spożyć nasz pierwszy posiłek (a było grubo po 14!). Myślami już odbiegłam od wizyty pod Kazbekiem, ale wspomnę nazwę tej restauracji. ponieważ jedzenie jest tam wybitne i z całą pewnością godne polecania. Restauracja KAZBEGYA, sprawdźcie naszą polecajkę jeśli będziecie w okolicy. Wracając do stolicy wina, po pokonaniu pierwszych trudów związanych z brakiem znajomości języka rosyjskiego urządziliśmy sobie suprę godna gruzińskiego jedzenia. Wjechały: khinkali, ojakhuri, chakapuri, ostri, gruzińska sałatka z pomidorów i ogórków koniecznie z orzechami, zupa kharcho i więcej dietetycznych grzechów nawet nie wymienię. Na dowód ww. rozpusty zostawiam rachunek, czapka z głowy jeśli ktoś rozszyfruje te haczyki alfabetu :-)


Supry gruzińskie, zwane przez nas "przyjątkami" (trafiliście już pewnie na to określenie we wcześniejszych moich wpisach) mocno weszły nam w krew. Początek swój mają w 2019 r., kiedy to podczas naszej pierwszej podróży do Gruzji zamawialiśmy każdy co innego, żeby spróbować jak najwięcej z lokalnej kuchni. Tak nam to dobrze wychodziło, że przenieśliśmy ten zwyczaj na inne nasze podróże, a im więcej ludzi przy stole tym bogatsza supra, bo wjeżdża więcej dań. W Gruzji można też z większą śmiałością zamawiać wino na butelki lub dzbanki, bo raczej nas ceną nie zaskoczy. Za butelkę tego szlachetnego trunku zapłacimy w lokalu około 20-30 lari (30-50 zł). Zdecydowanie lepiej zamówić butelkę, bo na jednym kieliszku przy przyjątku i tak trudno pozostać. Żeby nie było tylko o winie, to jedzenie gruzińskie jest wyśmienite. Podczas 8 dniowego pobytu, jak również tego z 2019 r. nie pamiętamy czegoś, co zdefiniowalibyśmy jako „niesmaczne”. Wszędzie pysznie! W dodatku ciężko to opisać bo niby podobne a inne, niby znamy te smaki, ale ich przyprawy robią z tych smaków coś zupełnie innego. Podstawa kuchni gruzińskiej to proste dania oparte na tradycji i lokalnych produktach. Trzeba smakować, smakować i jeszcze raz smakować. Trudno jedynie stwierdzić jak zniosą tą kuchnie ludzie na diecie bezglutenowej (chyba będzie ciężka, ale to domniemanie!). Za to wielbiciele dobrze doprawionych dań, mięsa, baraniny, ale też pomidorów i zielonych ogórków (podawanych w wersji sałatki z orzechami PYCHOTA!), kiszonek, czy bakłażana nadziewanego pastą orzechową będą zachwyceni. Dużo pietruszki, którą gdzieniegdzie zastępuje kolędra. Sok z granata czy lemoniada gruzińska o wielu smakach, ugasi każde pragnienie. Robię co mogę, żeby w tym miejscu nie wspomnieć o winie :-) Jeśli już nie dla widoków to dla jedzenia zdecydowanie warto tu być!



    



Rano wyruszyliśmy na poszukiwanie lokalnego targowiska, ale nie zrobiło ono na nas takiego wrażenia jak to w Kutaisi. Nie oczarowało nas i właściwie spacer celem jego odnalezienia miał jedynie walory rozruchowe o poranku. Taki mały zawód, ale nie skreślam takich miejsc, może były jakieś czynniki, które spowodowały taki stan rzeczy. Może godzina nie ta, może nie ten dzień tygodnia... Ponieważ pora była jeszcze wczesna i tak nie zjedlibyśmy jeszcze nigdzie śniadania. Musieliśmy zrobić ze sobą coś do godziny 10,00, kiedy to swoje podwoje otwierała lokalna gastronomia śniadaniowa. No bo kto normalny zrywa się bladym świtem będąc na wakacjach?!


Mały spacer po Telavi?






W końcu musi być o winie! Wszak wiadomo, że gustujemy w tym trunku i wcale się z tym nie kryjemy. Wybór Gruzji nie był również oderwany od tego tematu. Jest ona kolebką wina i winiarstwa! To najstarszy region winiarski na świecie. Uprawę winorośli rozpoczęto w Gruzji 7 do 5 tysięcy lat p.n.e. kiedy mieszkańcy południowego Kaukazu zauważyli, że pozostawiony na zimę w zagłębieniach sok z winogron zamienia się w wino. Od 4000 r. p.n.e. Gruzini zakopywali w ziemi gliniane naczynia zwane kwevri, w których przechowywali gotowe wino w odpowiedniej temperaturze. Po napełnieniu sokiem, kwevri były zamykane drewnianą pokrywą i zasypywane ziemią. W ten sposób wino mogło być przechowywane nawet przez 50 lat. Ten sposób produkcji wina przetrwał do dziś dnia i Gruzini są z niego bardzo dumni. Z lubością pokazują zakopane naczynia, opowiadają w jaki sposób produkują swój ukochany trunek, przy odrobinie szczęścia pozwalają zaczerpnąć z przydomowych cudownych źródełek. Podkreślają, że tylko tutaj, właśnie w taki sposób jest ono wytwarzane i dzięki takiemu procesowi zyskuje swój doskonały, niepowtarzalny, smak i aromat. Degustując nie sposób się z nimi nie zgodzić. Podczas podróży w 2019 r. mieliśmy okazję czerpać "nalewkami" wykonanymi z tykwy, wprost z kwevri umieszonej pod ziemią, do naszych kielichów. Pewnie właśnie dlatego pozostajemy pod wpływem uroku gruzińskiego wina. Wy też możecie poszukać w naszych sklepach wina z Gruzji i chociaż nie będzie ono tym samym, o którym zaraz napiszę, to na pewno da Wam przedsmak tego, co może Was tam spotkać (kilka polecajek znajdziecie na naszym Instagramie).


Po dotarciu do miejscowości Kwareli, trafiliśmy wprost w objęcia tutejszej policji. No powiem Wam przygoda życia :-) Nawigacja troszkę nasz oszukała i byliśmy zakręceni, co wyłapali natychmiast lokalni stróże prawa. Początek naszej znajomości może nie był zbyt przyjemny i raczej służbowy. Po chwili zrozumieli jednak czego nam do szczęścia potrzeba i że jeśli nam nie pomogą, to będziemy się tak tutaj kręcić całą wieczność, bo determinacji nam nie brakowało. Odstawili nas bezpiecznie pod samą bramę Winiarnia Khareba. Tego nam było trzeba! https://winery-khareba.com/en Winiarnia jest pięknie usytułowana, u jej podnóży rozciąga się przepiękna winnica, która zapewne jeszcze lepiej będzie wyglądała kiedy się zazieleni. Winiarnia ta znana jest z kompleksu podziemnych tuneli wydrążonych w kaukaskiej skale o łącznej długości około 8 km. Historia tych podziemi jest o tyle ciekawa, że utworzono je na potrzeby wojskowe i początkowo służył jako baza wojskowa. Okazały się jednak niefunkcjonalne i dzięki temu odsprzedano je właścicielom winiarni Khareba. Obecnie służą do magazynowania wina , a niewielka część z nich stała się żywą izbą winiarską w której turyści, za drobną opłatą (16 lari/osoba), mogą dowiedzieć się o tradycyjnej metodzie produkcji tutejszego wina oraz wziąć udział w degustacji. Stała się ona również naszym udziałem :-)







    

Z każdą taką wycieczką stajemy się bardziej świadomymi konsumentami win wszelakich. Gdybyście zawędrowali w te strony wpadnijcie do Winiarni Khareba, na chwilę lub na całe popołudnie. Z całą pewnością nie będziecie się tu nudzić.


Ze stolicy do stolicy. Wprost z serca winiarskiej części Gruzji dotarliśmy do Tbilisi. Pierwsze wrażenie było pozytywne, chociaż miasto z bliska wydało się znacznie większe, niż na mapie. W przewodnikach nie wyczytaliśmy nic na temat jej wewnętrznego uroku nowoczesnego miasta. Nastawieni, że całe miasto wyglądem przypomina Old City i nasz hotel w sumie wpisywał się lekko w tą charakterystykę, ruszyliśmy w miasto. Wsyatrczyła chwila, abyśmy zweryfikowali nasze poglądy. Most Pokoju (The Bridge of Peace) nad rzeką Kurą wygląda bardzo nowocześnie. Szklana budowla nabiera jeszcze większego uroku wieczorową porą. Dalej było tylko piękniej. Most jest cudownie oświetlony przez tysiące diod wtopionych w szkło z którego jest zbudowany i widoczny z daleka. Przeznaczony jest dla ruchu pieszego i łączy Stare Miasto z Parkiem Rike. Konstrukcja mostu została wykonana we Włoszech i przetransportowana do Gruzji na około 200 ciężarówkach. Park po drugiej stronie, to bardzo sympatyczne miejsce. Znajdują się tutaj ogromne plansze do gry w szachy, place zabaw, zadbana roślinność. Jak wyczytaliśmy w przewodniku, a nie było nam dane zweryfikować tego w realu, latem odbywają się tutaj spektakle "Tańczące fontanny - światło i dźwięk". Piszę to, bo być może Wam uda się tego doświadczyć, Uwagę przyciąga tutaj też nowoczesna budowla kształtem przypominająca dwie gigantyczne rury. Jest to sala koncertowo - wystawiennicza (Tbilisi Exhibition Hall). Po przeciwnej stronie parku znajduje się dolna stacja kolejki linowej (Aerial Cable Car). Można się nią dostać do twierdzy Narikala. Taki właśnie mamy plan, ale realizację odkładamy na kolejny dzień. Całodniowa podróż plus pobyt w winiarni wyssały naszą energię na ten dzień do zera. Wino, podsumowanie dnia i do spania!




Gdzieś tam po drodze postanawiamy, że następnego dnia skorzystamy z lokalnego autobusu turystycznego, tak aby oswoić Tbilisi, a nie zadeptać nóg. Jak pomyśleli, tak zrobili. Po śniadaniu zbiórka na Placu Wolności skąd ruszają autobusy. Za 60 lari od osoby nabywamy bilet całodobowy i całotrunkowy. Innego wyjścia nie ma, można jedynie wydłużyć czas ważności biletu o kolejną dobą, a nawet więcej. Opcja beztrunkowa nie wchodzi w grę, chociaż nikt do gardła niczego na siłę nie wlewa :-) Reasumując, po uiszczeniu opłaty można jeździć cały dzień i noc po Tbilisi, pić kawę, wodę, wino i czacze do oporu, a dodatkowo korzystać z usług przewodnika, który chętnie podaje ww. trunki i opowiada o atrakcjach miasta. Szczerze, lekko odstrasza nas plastikowa butla z której lany jest trunek niewiadomego pochodzenia, ale znając życie są to zupełnie nieuzasadnione strachy. Na potrzeby tej podróży stajemy się abstynentami. MY?!



Robimy 3/4 rundy po mieście i wysiadamy w dzielnicy Abanotubani. Skłaniają nas do tego uczepione skalistej skały domy sąsiedniej dzielnicy Awlabari. Wyglądają bajecznie i przywodzą na myśl włoskie miasteczka takie jak: Positano. Na zagłębienie się w tej dzielnicy zabrakło nam czasu, liznęliśmy jedynie jej nabrzeżnego uroku. Abanotubani to najstarsza dzielnica Tbilisi i tam właśnie kierujemy nasze kroki. Charakterystyczne kopuły, które wyrastają z ziemi, to oznaka, że odnaleźliśmy łaźnie siarkowe i jesteśmy już blisko przyjemności. Kąpiel siarkowa była naszym jednym z trzech "must have" tej podróży. Okolica jest jednak tak urokliwa, a górująca nad nią Twierdz Narikala nakłania nas do spaceru. Mieliśmy co prawda wjechać na wzgórze kolejką, ale wiał silny wiatr i gruziński inspektor BHP (którego obecności nic nie zwiastowało) wstrzymał kolejkę, a ożywił ruch pieszy w kierunku twierdzy. Zanim się tam wdrapaliśmy (wzgórze jest dość strome) prawie wyzionęliśmy ducha! Cudowne uliczki wiodą nas najpierw przez mostki, następnie wzdłuż strumienia, potem krętymi schodami wspinamy się wyżej, aby napotkać na swojej drodze ulicznego sprzedawcę lodów o smaku wina, dalej ciekawscy mijamy meczet nie znajdując do niego wejścia. Pniemy się do góry, coraz bardziej stromymi uliczkami. Kiedy kończy się zabudowa zaczynają się schodki, którymi dostajemy się na szczyt. Dookoła kwitną kwiaty, w tym maki. Jest ciepło i cudownie, a przed nami otwiera się przestrzeń i widzimy jak na dłoni całe Tbilisi. Sama twierdz jest dość mocno nadgryziona zębem czasu i tak naprawdę wiele z niej już nie zostało. Datuje się ją na IV w. więc wiele w swoim istnieniu przeszła i wiele zapewne widziała. Dość dobrze zachowały się okalające fortecę mury obronne. W ich wnętrzu skrywa się XII-wieczny kościół św. Mikołaja. Świątynia wygląda dobrze, ale jest niemal współczesna, ponieważ odbudowano ją w XX w. Na szczycie wzgórza stoi również 20 m pomnik Matki Gruzji (Kartlis Deda), który obserwowaliśmy wcześniej z wielu miejsc w mieście. Kobieta trzyma w ręku miecz i czaszę z winem. Ze szczytu obserwujemy również kolejny punkt na naszej liście do odwiedzenia, Park Mtacminda. Chwilami wydaje się nam, że moglibyśmy tam dojść na piechotę, ale do zejścia w dół wzywają nas obolałe nogi i zapach siarki.





   

Po krótkiej nardzie wybieramy Łaźnie Królewską (Royal Bath), uznaliśmy, że królewska w nazwie brzmi godnie. Zamawiamy dla naszej czwórki "prywatny pokój" na godzinę, ponieważ siebie już dobrze znamy i jesteśmy ekipą damsko-męską. Dla żądnych wrażeń i odpoczynku od siebie nawzajem polecamy inny rodzaj łaźni, gdzie kąpiel i ablucje odbywają się w homogenicznym środowisku i w układzie przypadkowo-zbiorowym. Koszt takiej przyjemności w naszej opcji królewskiej to: 150 lari za pokój, 20 lari/osoba masaż, 20 lari herbatka dla wszystkich plus wypożyczenie ręczników 2 lari. Nadal trzymamy się żelaznej zasady "Marian, tu jest jakby luksusowo". Kobiety masuje/pilinguje kobieta, mężczyzn obija (w dosłownym tego słowa znaczeniu) mężczyzna :-) Na dowód moich słów niech będą siniaki na ciele mojego życiowego partnera ;-) które utrzymują się już tydzień. Ot, takie gruzińsko - łaźniane pieszczoty :-) Profesjonalizmu jednak nie można im odmówić a nasze ciała wyraźnie odmłodniały i wygładziły się. Nie miałam pojęcia o posiadaniu takiej ilości zrogowaciałego naskórka, który jest mi zupełnie zbyteczny. Początkowo myślała, że zostanę obdarta ze skóry, ale głębsze warstwy udało mi się jednak zostawić na swoim miejscu. Mega przeżycie!


   




Pozostaje nam jeszcze gruzińska uczta i dzień moglibyśmy uznać za zakończony, ale to byłoby za proste. Spacer do starej części miasta, gdzie w wąskich uliczkach znajdują się dziesiątki lokali gastronomicznych zajmuje nam 10 min. Wybieramy jeden, którego nazwy niestety nie pamiętam, ucztujemy tak dobrze jak w całej Gruzji i idziemy wyjeździć naszą część wkładu w lokalną komunikację turystyczną. Na marginesie, gdybyśmy poszli na nogach bylibyśmy dwa razy szybciej niż jadąc autobusem, ale..."kto bogatemu zabroni" (taki żarcik, proszę się nie obrażać). Tym razem przemieszczamy się w kierunku budynku gruzińskiego Parlamentu. Za nim, wg. wskazówek lokalnego przewodnika ma znajdować się kolejka (Tbilisi Funicular), którą planujemy wjechać na wzgórze parkowe z widocznym z dołu potężnym diabelski młyn, zwiastunem lunaparku. Wskazówki okazały się być mocno niepełne i lekko nieprawdziwe, ale suma summarum trafiamy na kolejkę (tak bardziej przez przypadek).





  







Taka nasza Gubałówka, ale znacznie bardziej stroma. Kolejka jeździła tutaj już w 1905 r., ale raczej nie ta, która jeździ obecnie. Ta jest bardziej nowoczesna i wygląda na bezpieczną. Chcę w to wierzyć! Niestety na górze stwierdzamy, że lunapark o tej porze roku jest nieczynny, ale dla rodzin z dziećmi może być ciekawą atrakcją. Jest dość rozległy więc można tutaj spędzić naprawdę sporo czasu. Widoki jakie roztaczają się z tego miejsca zachwycą każdego. Z tego miejsca dotarcie pod pomnik Matki Gruzji wydaje się jakby mniej realny, być może za sprawą kilometrów w nogach. Nie jest jednak niemożliwy i przy dłuższym pobycie zapewne osiągalny. Dobijając nasze krokomierze postanawiamy nie korzystać z kolejki w drodze powrotnej, a zejść z wzgórza o własnych siłach w nadziei, ze nam ich nie zabraknie. Kuchnia gruzińska powoduje jednak w nas pewien rodzaj dietetycznych wyrzutów sumienia, chociaż w całkowitej opozycji z nimi są nasze odczucia smakowe i duchowe.


Schodzimy! niecałe 2,5 km przecież nas nie zabije. Po drodze podziwiamy widoki i obmyślamy nowe plany. W połowie wysokości wzgórza kościół św. Dawida. Kiedyś w tym miejscu znajdowała się cela mnichów przybyłych z terenów dzisiejszej Syrii. Podobno w VI w mieszkał tu sam św. Dawid.


W ten oto sposób zakończyliśmy podróż po gruzińskiej stolicy. W tym kontekście cieszymy się, że skróciliśmy pobyt pod Kazbegiem, ale dwa dni w stolicy to zbyt mało, żeby uznać, że ją zobaczyliśmy. Mamy niedosyt i plan powrotu. Tbilisi to miasto architektonicznych kontrastów. Historyczne, lekko zdewastowane, małomiasteczkowe, a jednak nowoczesne i ciekawe. Z tego miejsca poproszę tanie linie lotnicze, aby uruchomiły bezpośrednie połączenie z tym miastem z Polski, będziemy stałymi bywalcami, a i pewnie zabierzemy ze sobą innych.


Droga powrotna do Kutaisi trochę nam zajęła i nie obeszło się bez nieplanowanych przygód, ale zanim o nich to najpierw opowiem o wizycie w pewnym kontrowersyjnym miejscu. Mówię tu o miejscowości Gori i Muzeum Stalina. Dlaczego właśnie tutaj jest taki przybytek? Bo to w Gori w 1878 r. urodził się Józef Stalin, a lokalni mieszkańcy mają go za znamienitego mieszkańca. Muzeum, choć podstarzałe i raczej z poprzedniej epoki (jedynie brak laczków) dysponuje imponujących rozmiarów budynkiem, utrzymanym w dobrym stanie. W zbiorach muzeum znajduje się wiele osobistych przedmiotów należących do dyktatora. Tutaj znajduje się również, odlana z brązu jego maska pośmiertna (jedna z dwunastu). W ogrodzie, okalającym gmach muzeum znajduje się wagon kolejowy, którym Stalin objeżdżał swoje imperium oraz przeniesioną w to miejsce i odrestaurowaną chatę szewca Wissariona Dżugaszwilego, ojca Stalina, w której wódz przyszedł na świat i spędził pierwsze cztery lata życia. Ogólnie nie wiem czy chcieliśmy to zobaczyć. Nie bardzo to wszystko rozumiemy. Po co tworzyć takie miejsca i w tak przekłamany sposób pokazywać historię pomijając mnóstwo okrutnych faktów z życia dyktatora i jego zbrodni. Żaden z 40 000 zgromadzonych eksponatów nie wskazuje na ciemną stronę mocy tego "człowieka". W obliczu napaści Rosji na Ukrainę ambasada RP w Gruzji, zaproponowała gruzińskim władzom, by wykonały symboliczny gest, zamykając muzeum Józefa Stalina w mieście Gori, skoro nie mogą przyłączyć się do sankcji wobec Federacji Rosyjskiej. Jak widać nie podjęto żadnych kroków w tym kierunku.







Lekko zniesmaczeni, ale przecież sami sobie zafundowaliśmy tą "przyjemność", ruszyliśmy w kierunku Kutaisi. Kiedy już miałam powiedzieć, że droga powrotna przebiega jakby sprawniej i z mniejsza ilością drogowych niespodzianek, trafiliśmy na korek. Okazało się, że dalsza podróż tą drogą z jakiś bliżej nieokreślonych powodów nie będzie możliwa i zostaliśmy poinstruowani przez pana policjanta, że musimy objechać przez góry i nieznane wioski ten zator. Pan w swojej uprzejmości tłumaczył nam coś jeszcze w języku rosyjskim, no ale wiadomo, nic nie zrozumieliśmy. Jedyne co dotarło do naszych uszu, to to, że Gruzin przed nami też leci (bo nie jechał a frunął) do Kutaisi. Nie pozostało nam nic innego jak trzymać się jego ogona. Objazd wiódł przez Sachkhere, Chiatura do Zestaponi. Droga z każdym kilometrem stawała się gorsza, a czas dojazdu wydłużał się wprost proporcjonalnie do jakości jej nawierzchni. Po drodze mijaliśmy miasteczka widma. Pozostałość po niedawnych miastach przemysłowych, bowiem w XIX wieku odkryto na tych terenach olbrzymie złoża manganu i węglanów. Nie mieliśmy czasu, aby zatrzymać się tutaj na dłużej, ale myślę, że znaleźlibyśmy tutaj wiele ciekawych, nie koniecznie pięknych, miejsc. Wielbiciele Urban exploration będą mieli tutaj co robić.

(zdjęcie zaczerpnięte z czeluści Internetu - www.flickr.com, dla zobrazowania uroku tego terenu)

Z dużą ulgą przyjmujemy powrót na pierwotną trasę. Pod koniec dnia trafiamy do raju! Nagroda za trudy podróżowania czekała na nas schowana pośród górskich pagórków w szczerym polu z daleka od cywilizacji. Wiedzieliśmy gdzie szukać tego miejsca, ponieważ akurat tę lekcję topografii odrobiliśmy dobrze :-) To było nasze trzecie i ostatnie "must have", reszta to tylko dodatki. Kazbek, łaźnie siarkowe w Tbilisi i dzikie źródła Vani Sulfur Pool (zwane również jako Dikhashkho Sulphur Geyser) - tego nie mogliśmy nie zobaczyć. Te ostatnie znajdują się pośrodku niczego – dosłownie na polu nad rzeką Roni. Temperatura wody na oko to jakieś 30-40 stopni Celsjusza, skóra nie schodzi, ale w chłodny dzień jest w nich naprawdę ciepło. Dno basenu jest piaszczyste, a wycięcie po jednej stronie pozwala wodzie wylewać się do rzeki. W rezultacie woda jest stale uzupełniana przez gejzer. Chwilami mamy je na wyłączność, ale ogólnie miejsce to nie jest już takie dziewicze. Inni miewają podobny plan do naszego. Droga, która nas tu przywiodła jest nieprzejezdna, na moje oko, dla zwykłego auta osobowego i być może właśnie dlatego nie ma tu jeszcze tłumów. Oznaczeń, czy drogowskazów, które prowadziłyby nas po nitce do kłębka również nie ma. Pomimo to jest pięknie, okrągłe baseny o różnej temperaturze wody, dookoła łąki na których wypasają się krowy, a na drugim planie góry małego Kaukazu. Wszystko to zupełnie za darmo i aż nie możemy uwierzyć, że jeszcze nikt nie wpadł na "genialny" pomysł skomercjalizowania tego miejsca. Chciałoby się zostać tutaj na dłużej! Opuściliśmy baseny, kiedy nasza skóra przesiąkła siarka na wskroś i podobno nie dało się nas wąchać (wg. opinii postronnego świadka). Wąchać może się nie dało, ale za to jacy byliśmy piękni!





Mały, kilkunastogodzinny "come back" do Kutaisi, próba odwiedzenia lokali, które zapadły nam w pamięć ostatnim razem i zweryfikowania czy nadal tak dobrze gotują, odwiedziny na bazarze, pamiątkowa fotka przy fontannie i czas się żegnać z Gruzją. Chyba nawet nie jest nam przykro, że wyjeżdżamy. Mam wrażenie, że jesteśmy prawie pewni powrotu!





Przed wyjazdem z Polski ktoś mnie zapytał "Ty znowu do tej Gruzji? Przecież już byłaś." Byłam i pewnie jeszcze będę, bo to jest zdecydowanie nasz kawałek podłogi.


To co powyżej opisała to jedynie fragment tego, co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Część zostawiamy tylko dla siebie, a inne pominięte fragmenty możemy opowiedzieć na osobności przy gruzińskim, rzecz jasna, winie.

P.S.
A w samolocie spotkaliśmy nie kogo innego jak aktorkę, Panią Ewę Kasprzak, która podróżowała wraz z innymi znanymi Paniami. " Marian, tu jest jakby luksusowo" nabrało dodatkowego znaczenia :-) Jak to się dziwnie czasami poskłada! Tak to jest jak zabiera się ze sobą czarownicę :-)

P.S.
Ku pamięci wszystkim napotkanym psiakom, których widok rozrywały nasze serca podczas tej i wcześniejszej podróży po Gruzji. To jest ciemna strona tej podróży. "Bezpańskie" psy :-(

   

Gdyby ten wpis w jakiś sposób zachęcił Was do podróży w tamtym kierunku, lub bez niego już dawno nosilibyście się z tym zamiarem, a mielibyście jakieś pytania, to zachęcam do kontaktu. Znajdziecie nas TU lub na Instagramie #śpięgdziechcę. Podzielimy się naszymi doświadczeniami z miłą chęcią,

Do zobaczenia w trasie :-)


#gruzja
#georgia
#śpięgdziechcę
#podróże
#podróżpogruzji
#ciekawemiejscawgruzji
#samochodempogruzji
#blogpodróżniczy
#dziennikpodróżnika

















Komentarze

POLECANE DLA CIEBIE

VanLife. DZIEKIE MIEJSCÓWKI czyli polecajki w toku...

Krótka przygoda w stolicy Albanii, czyli jak pomacać się z obcym tematem podróżniczym.

Włoskie Marzenie w Trzech Aktach: Bolonia, Werona i Rimini

Nie taki diabeł straszny jak go malują. Rumunia pełna kontrastów.